Szymek Wachta

Z Leksykon paralotniarstwa polskiego
Skocz do: nawigacja, szukaj

Gdy skończył szkolenie powiedział, że latanie mu uratowało życie. Przez te kilka lat pokazał, że odnalazł się w powietrzu. Lubił ryzyko. Na Wyspach Kanaryjskich lądował w oceanie. Opowiadał potem, że już żegnał się z życiem. Oprócz talentu do latania miał jeszcze talent do opowiadania i opisywania. Jego relacje z Brazylii, gdzie pojechał polować na rekord świata czytało się jednym tchem. Człowiek nieszablonowy.

Szymek Wachta.jpeg

Rękopisy nie płoną :) Relacja Szymka z wyprawy do Brazylii: Podróż

W Berlinie byliśmy o 3 rano 10-go lutego 2011 r.(po 5-ciu godz.w A6), parking + transfer gładko zapas do odprawy 1h . Czekamy na torbach z Markiem

i idzie jakiś gość z dużym plecakiem . okazuje się że to ten trzeci na wyprawę Piotr ze Szczecina i mało tego że się znamy

to spałem z nim w jednym łóżku w Austrii na Dachstainie : )

Ekipa w komplecie ruszamy na podbój świata . W Berlinie odprawa gładko ,start 6.55 w samolocie pospałem 1h i lądowanie w Paryżu

Na lotnisku bez odprawy tylko kontrola osobista , także mieliśmy ok 45 min luzu na bezcłówce . Kupiliśmy z Marem poduszki ,

ja oczywiście musiałem kupić jakiś zegarek , bo bez zegarka jednak nie umiem funkcjonować . Szarpnąłem się okropnie

wiesz jak lubię zegarki ... ale tym razem przesadziłem wydałem 10 euro jak go zobaczysz to pękniesz ze śmiechu ( swieci się w nocy

ale chyba po to żeby go nie zgubić,bo godziny nie da się odczytać po ciemku ), ale cel uświęca środki zegarek napewno nie sprowokuje

złodzieja : )

Wchodzimy na pokład ,samolot międzykontynentalny ( do Rio ok. 11 tys. km ) wypas na maksa ,fotele z funkcją spania bardzo

dużo miejsca na osobę ,pomyślałem nareszcie się porządnie wyśpię . Niestety to była 1 klasa : ) , idziemy do naszych miejsc

po drodze mijamy drugą klasę i w końcu widzimy nasze fotele .... ścisk taki , że nie można wyprostować nóg , mały monitorek ,

na szczęście na dysku dużo filmów i gier , ale tyko 5 filmów po niemiecku , o polskim zapomnij...

Zajęliśmy miejsca i po 10 min. już wiedziałem że to będzie długie 11,5 h i o spaniu mogę zapomnieć. Wystartowaliśmy z 0,5h

opóźnienieniem , a wiedzieliśmy że w Rio mamy tyko 1,5 godziny na odprawę wizową , odebranie bagażu , znalezienie Brazylijczyka

z kartką ( z naszymi nazwiskami ) i przejazd do dworca autobusowego ok.20 km przez Rio , tak więc stres się zaczął !

Zaraz po starcie przeszedłem do 2 klasy ( były wolne miejsca) , i udaję Niemca ... po 10 min. stiuardesom coś nie gra , zaczynają

wszystkich sprawdzać , już wiem o co chodzi ale siedzę , każda minuta z prostymi nogami w pozycji leżącej jest na wagę złota...

Dopadli mnie po kolejnych 10 min , reprymenda i powrót do rzeczywistości. Lot odbył się bez niespodzianek , jedzenie do bani ,

zero snu , książka , 2 filmy i gry video. Nadrobiliśmy to 0,5 h opóźnienia ze startu i wylądowaliśmy o 19.00 ( 22.00 naszego czasu)

czyli dokładnie po 24h licząc od wyjścia z domu . Zaczynamy wyścig z czasem i pasażerami ... cdn

Z samolotu prawie wybiegliśmy ... W kolejce do odprawy wizowej poznaliśmy Polaka , który często przyjeżdża do Rio na zawody w brazylijskim

jujitsu . Trochę nas uspokoił w kwesti bezpieczeństwa , a na pytanie czy używa

preparatu na Dengę( groźna choroba występująca w

południowo-wschodniej Brazylii na którą nie ma szczepionki )odpowiedział, że nie wie co to jest ,tak więc ogólnie

luz : ) Odprawa poszła sprawnie , odbiór bagażu również .Przy wyjściu z lotniska odebrał nas kierowca , załadowaliśmy glajty do

auta i jedziemy na dworzec autobusowy przez Rio,slamsy robią wrażenie.Policja w ich zasięgu(strzału) chodzi z odbezpieczony mi

karabinami w rękach .Zapomniałem wspomnieć , że słońce dawno schowało się za horyzontem ,a temperatura wynosiła 34 stopnie .

Do dworca dotarliśmy z półgodzinnym zapasem , szybko załadowaliśmy bagaże w zamian dostaliśmy jakieś kwity

i zajęliśmy miejsca . Autobus okazał się naprawdę luksusowy, z klimatyzacją , rozkładanymi fotelami z podparciem na nogi , więc połowę

z jedenastogodzinnej  trasy przespaliśmy . Po drodze nauczyliśmy się trzech

rzeczy : po pierwsze prawie nikt nie mówi po angielsku ,

dolary możemy schować z powrotem do skarpetek, bo trudno cokolwiek za nie kupić i że lokelesi pocą się " inaczej" .


Do Governado Valadares dotarliśmy przed ósmą rano po 36-ciu godzinach w podróży . Na przystanku czekał na nas Dymitr ( pilot,organizator

imprezy , posługujący się biegle portugalskim , angielskim i co najważniejsze polskim językiem )i zaprowadził nas do hotelu Sao Salvador.

Dostaliśmy trzyosobowy pokój z łazienką , klimatyzacją ,ogólnie skromny ale

czysty .Rozpakowaliśmy się, wykąpali i kolejna niespodzianka,

w gniazdkach zamiast 230 V jest 110 V i nie da się do nich włożyć wtyczek z

laptopów. Około południa poszliśmy na śniadanie do centrum ,

zjedliśmy tosty z jajecznicą , owoce,piliśmy świeże soki , dobrą kawę : ), miła

odmiana po tym czym faszerował nas Air France ...

Ciekawa była forma płatności, ładujesz wszystko na talerz , ważysz i płacisz od kilograma. Jak się później okazało tak funkcjonuje

większość średniej klasy restauracji. Od razu uderzyła mnie serdeczność ludzi i uroda lokalnych dziewczyn, które robią naprawdę ogromne wrażenie .

Popołudniu poszliśmy zobaczyć lądowisko i jeepem na górkę w celu oblatania

okolicy. Górka bardzo fajna stroma, z dużym skalnym żlebem

wystawionym na zachód i bardzo termicznym , szeroki start(na 7 glajtów )na północ i południe,

krótki stromy rozbieg, przewyższenie ok.800 m , także idealnie :). Warun poprostu mega ,całe przedpole usiane kumulusami , słońce pięknie świeci ,

teren wokół " pagórkowaty" ,co pagórek to chmurka : ). Polataliśmy wszyscy

ponad godzinę z własnego wyboru , byliśmy naprawdę przemęczeni.

Poznaliśmy lokalnych pilotów ,naszego miejscowego guru Fabio,który zna

angielski , oczywiście acropilot i człowiek dusza. Żeby było wszystko

jasne pociągnął ładną wiązankę nad lądowiskiem , od razu pożałowałem ,że nie

dokupiłem bagażu i nie zabrałem thrillera. Z lądowiska do hotelu

mamy jakieś 500 m , także spacerekiem . Wieczorem poszliśmy do knajpki

naprzeciw hotelu z lokalną ekipą, dobre jedzenie , ceny jak w Polsce ,

ale są pewne różnice . Stoliki na zewnątrz stoją na chodnikach , ludzie

przechodzą przez knajpe ! Wyobraź sobie te piękne dziewczyny

przechodzące między stolikami , w kusych strojach ,bo w ciągu dnia temperatura dochodzi do 40 stopni i nasza ekipa 10 pilotów różnych nacji ,

po kilku piwach ...  0 21-szej spaliśmy już jak dzieci. To był dobry dzień : )

Dzień drugi

Rano zjedliśmy skromne śniadanie w hotelu, potem sprawy organizacyjne tj. lokalne karty sim , konfiguracja spotów (lokalizator satelitarny) ,

kontakt z internetem , wynajęliśmy VW ogórka w białej perle ,także pełny lans :

)

Popołudniu uderzyliśmy na start z zamiarem zrobienia pierwszych przelotów .Uzbrojeni na starcie w wodę , batoniki i parę innych drobiazgów

ruszyliśmy po sławę i szacunek : ) Poranne obowiązki zabrały nam trochę czasu ,

więc wystartowaliśmy dwie godziny za późno ( po godz.14-tej ) . Pogoda taka jak poprzedniego dnia,podstawa ok. 2000 m , ale noszenia już nie

takie obszerne , a właściwie po odejściu od góry non stop w dół przez pierwsze

3 km. Podejrzewamy ,

że jest to specyfika tego miejsca , tzn . trzeba robić wysokość bezpośrednio nad górką , bo ona zasysa wszystko z przedpola .Pierwszy wystartował

Fabio , który miał nas poprowadzić na przelot  , potem ja,Marek i na końcu

Piotrek. Trochę się rozjechaliśmy , poleciałem za Fabiem ,za mną Maro ,zanim zdążyliśmy się wykręcić Fabio zawrócił do Piotrka ,by mu się pomóc

wygrzebać , Maro za Fabiem , a ja nie . Fabio wyciągnął Piotrka z piwnicy ,

ale Piotrek od 600 m miał swój pomysł na wysokość , gdy Fabio to zauważył zrobił szybko wysokość i odpalił za mną . Maro walczył z Piotrkiem

w jednym kominie i to był ostatni komin Piotra , Maro złapał jeszcze parę

słabych

noszeń ale po 30 min. wylądował koło Piotra( Maro Mantra 3 , Piotr Sigma 7 ) . Ja poleciałem na dzidę nad kamieniołom i doleciałem 100m nad nim ,

myślałem że to koniec , ale miałem fart wykręciłem 800m , przeskoczyłem

pod chmurę dokręciłem do 1600 m ( Fabio mówił , że to wystarczy ) i do przodu. Na tym wyjeździe mam pierwszy raz laryngofon i na 1600 m miałem

ochotę zobaczyć jak lata, nikt mnie nie słyszał , żeby się dogadać musiałem

wyjąć radio z uprzęży i nadawać z ręki . Fabio mnie gonił , ale pomylił mnie z innym paralotniarzem , który padł na 20 kilometrze zszedł do niego

spiralą , gdy się zorientował było już za późno i musiał lądować . Ja padłem po

40

km i zaraz podbiegła do mnie trójka dzieci . Przez Spota wysłałem koordynaty i poprosiłem dzieciaki żeby odeszły, bo bałem się o sprzęt .

Nic to nie dało ,więc ponowiłem prośbę podpierając się ich walutą . Podziałało

lepiej niż Esperanto : )

W GV przeloty robi się wzdłuż drogi , tak więc nie ma problemu ze zwózką. Po powrocie szybka kąpiel i poszliśmy do lepszej restauracji ,

w końcu była sobota : ) . Poszliśmy we trójkę bez Dimitra , tak więc z menu wybraliśmy

na chybił trafił zestaw dla trzech osób i czekaliśmy w napięciu . Potrawy okazały się pyszne i co ciekawe kelnerzy nakładają przy stole jedzenie

z pater na talerze . Wieczorem wybraliśmy się do centrum na piwko , fajne

miejsce

mała uliczka , paby po obu stronach . Ludzie eleganccy ,panowie długie spodnie koszule , panie piękne sukienki ,a my zero wyjściowych ciuchów .

Brazylia jest przereklamowana jeżeli chodzi o sprawę zwracania uwagi

lokalnych dziewczyn na europejczyków , na mnie te piękności nawet nie spojrzały . Piwa już nie piję , tak więc się trochę wynudziłem ,

ale na "dowidzenia " dostałem prezent na lepsze spanie : )

Jeżeli chodzi o jakość zioła to jednak Holandia jest bliższa mojemu sercu od Brazylii.

Dzień trzeci

Dzisiaj po śniadaniu poznaliśmy ostatniego z naszej paki, Feliksa,który doleciał do nas z londunu . Może przy okazji skład ekipy : Maro - Kraków,

Piotr-Szczecin,Karolina(Dziewczyna Dimitra)-Poznań , DImitr-Anglia,Feliks-Anglia i ja tj.Szymon-Chorzów .Wracając do Feliksa to bardzo zabawny gość ,

gdy się śmieje wydaje dźwięki przpominające osła ,także będzie wesoło . Niebo było zachmurzone tego dnia , tak więc na przelot się nie zapowiadało.

Do naszego busika wlaliśmy kiepską benzynę ,co objawiło się brakiem mocy .Nie dawał rady pod górkę i musiekiśmy kilkakrotnie pchać ( Temp . ok 40 st ).

Na startowisku duże zamieszanie ,piloci z całego świata sesja zdjęciowa młodej pary na rampie lotniowej i wiele gapiów( wyobraźcie sobie panne młodą

w okazałej białej sukni plus Latynoska uroda , czrane długie włosy ...). Po

starcie okazało się ,że noszenia są tylko przy górce także powisieliśmy

z pół godzinki i wszystko siadło . Po wylądowaniu ( wszyscy wylądowali w ciągu 5 min.) postanowiliśmy pójść do najlepszej knajpki w mieście ,w temacie

wołowiny .W knajpie wystrój " trdycyjny" plastikowe stoliki i krzesła na chodniku i ulicy . Kilkadziesiąt osób czekających na jedzenie , zapowiadało dobrą

kuchnię , jak również długi czas oczekiwania . Wyobraź sobie knajpę ,gdzie parkujesz motocykle lub skutery przy stoliku (bardzo popularne w GV ) i puszczasz

swoją muzykę . Ta "restauracja" miała klimat !Zanim dostałem mięso , obok naszego stolika dziewczyna ruszała swoim motocyklem ( ścigacz suzuki z przed

15 lat ) , nie utrzymała maszyny i przewróciła się na środku ulicy . Pomogłem jej postawić motor , na szczęscie pomimo wysokiej temperatury miała kombinezon

i nic się jej nie stało .Po godzinie oczekiwania przy piwie i koli : ) , wreszcie podano patery z jedzeniem : ryż , frytki,sałatki i oczywiście Wołowina

( podobno z tyłka krowy ). Brazylia podobnie jak Argentyna słynie z doskonałej wołowiny i to się zgadza , mięso rozpuszczało się w ustach.Podczas kolejnej

dostawy piwa na nasz stolik ( ok.20 pilotów ) , kelner przyniósł serwetkę z liścikiem . Sprawa byłaby pewnie zabawna gdybym to ja nie był adresatem ...

"Bardzo mi się podobasz , chcę Cię poznać" i takie tam farmazony ,jak w podstawówce. Chciałem jakoś wyciszyć sprawę, ale chłopaki nie mieli zamiaru odpuścić.

Przyciskali Kelnera od kogo ten list idt. ,ale chłopak twardo nie chciał powiedzieć . Po chwili kolejna poczta , tego już było za wiele dla mojego sąsiada

(Francuz ok.60 lat, jeżeli kojażycie puszczanie lampionów w st. Hilare to on za tym stoi ) i podjął śledztwo na własną rękę . Wraca za 5 min. i mówi bym

poszedł za nim ,tłumaczenia , że mam dziewczynę na nic się zdały , wyciągnął mnie ze stolika dosłownie za ucho i zaprowdził do dwóch dziewczyn . Chciałem

się grzecznie przywitać podając rękę , ale dla zainteresowanej to było za mało , praktycznie się na mnie powiesiła ( co kraj to obyczaj). Szybko się

wymiksowałem się z tej akcji , powiedziałem że zadzwonie wieczorem i odszedłem . Na to tylko czekali moi koledzy , wokół tej dziewczyny zrobiło się gęsto...

Po powrocie do hotelu około 22-giej , wieczorna toaleta i relaks tj. leżymy na łóżkach i poruszamy paratematy , które nie mają jak wiecie końca.

Nagle dzwoni stacjonarny telefon , Maro odbiera i okazuje się ,że te dziewczyny czekają w recepcji .Poprosiłem Mara by tłumaczył i zeszliśmy na dół.

Strasznie się ucieszyłem , że na dole oprócz dziewczyn w kąciku siedział nie kto inny jak nasz nowy kolega Feliks ! Reszta to była już tylko formalność,

odmówiliśmy z Marem wyjścia do centrum , wtedy Feliks powiedział , że on chętnie pójdzie :) To była jego noc...

Dzień czwarty


Wyjazd na górkę ustawiliśmy na 10.30 , przed hotelem czekał już na nas Fabio . Z Fabiem dogaduję się jakbym go znał naprawdę długo , mamy takie samo

poczucie humoru ,dogadujemy się po angielsku, tzn.mówię jak Piętaszek , ale to w niczym nie przeszkadza śmiejemy się czasem do dosłownie do łez.Tego

poranka oczywistym celem naszych żartów był Feliks , obaj próbowaliśmy go podejść co do poprzedniej nocy , ale powiedział że woli umrzeć niż nam cokolwiek

powiedzieć . Z jadnej strony go rozumiem , bo gdyby nam szczerze powiedział pewnie pękalibyśmy cały dzień , ale to że milczał i tak mu nie pomogło

już na startowisku ok.12.00 ( oczywiście jak Feliks nie słyszał,bo nie chcieliśmy mu robić przykrości)graliśmy scenki z udziałem Feliksa , które pasowały

według nas do scenariusza poprzedniej nocy , wykorzystując jego tik podczas śmiechu . Wiem , że to nie ładnie ,ale ten typ tak ma. Wystastartowaliśmy

ok.13-tej ,ale tutaj oddaję pióro Marowi , bo ton był mistrzem tego dnia...

Pico da Ibituruna górująca nad miastem Governador Valadares to dosyć specyficzne miejsce - jedyna duża góra w promieniu 100 km. Szczyt wznosi się na

wysokość 1123 m n.p.m., a od miasta dzieli go szeroka rzeka, na której brzegu po stronie miasta znajduje się oficjalne lądowisko. Reszta krajobrazu to gęsto

porozsiewane pagórki,których wysokość waha się od kilkunastu do 200 m. Dwa startowiska na szczycie są całkiem obszerne (moża rozłożyć 7 glajtów jednocześnie)

, jedno wystawione na NE, zaś drugie na SE. Wiatry wieją tu w zasadzie zawsze z kierunku E, ale o tej porze roku są zwykle słabe w obręie samego szczytu

z racji wypracowanej termiki. Góra zasysa powietrze ze wszystkich stron, więc starty na jedną i drugą stronęw tym samym czasie wcale nie są rzadkośią.

Ale nie o miejscu chciałem teraz pisać a o pierwszym moim przelocie w kierunku Caratingi.

Specyfika krajobrazu wymusza loty tylko w jednym kierunku, a dzieje się tak z tego powodu, że zgodnie z kierunkiem wiatru biegnie jedyna dobra droga krajowa

nr 116 i loty odbywają się wzdłuż niej, w kierunku Caratingi. Każdy śmiałek, który chciałby zrobić sobie wyjątek od tej zasady musi liczyć się z tym, że

w przypadku przyglebienia daleko od drogi nikt go nie zbierze i będzie zmuszony przedzierać się przez wysokie trawy i chaszcze w paląym słońcu całmi

godzinami, co w konsekwencji może grozić spotkaniem z nieokrzesanymi tubylcami lub udarem słnecznym.

Tak więc stosując się do świętej zasady "latamy wzdłuż drogi 116" około godziny 13 odpalamy maszyny. Startuje nas około 25 osób różnych narodowości. Zaraz

po starcie na grani tzw. miski witają nas pierwsze bąle. "Miska" to goła skała o wysokości kilkuset metrów, wystawiona na W, skąd odchodzą po południu

potężne kominy tworzące rotory. Bezpieczna odległść przelotu obok lub nad "miską" nagrzaną słońcem to 250-300 m. Zachowując zdrowy rozsądek wykręam się

w okolicach szczytu usianego antenami i masztami różej maści.Komin jest dość niejednorodny, raz po raz szarpie z więszą siłą , czasem odpuszcza do stabilnego

1 m/s. Po uzyskaniu 1400 m n.p.m. ruszam na południe w jedynym słusznym kierunku z lekkim wiatrem, aż tu nagle po 3-4 minutach... pełna zdziwka - lecę pod

wiatr i to całkiem silny. Jak zaczynałem odchodzić miałm 40 km/h, a teraz jest 27 i to po zapodaniu połwy belki, co jest grane? Mijają kolejne minuty na

wyciśniętej już na fula belce, a ja lecę nie dosyć że pod wiatr, to walę na dół 4-5 m/s. No cóż myślę sobie, będzie trzeba lądować.

Patrzę do góry, a wysoko nade mną czmychają po kolei piloci lepiej obeznani z miejscówką niż ja. W tym momencie przypomniałm sobie, że Fabio mówił na

odprawie, że po prawej stronie drogi jest górka mniej więcej 1/4 wysokości Ibituruny, którą lokalesi zwą "salvation hill" - co można przetłumaczyć jako

"wzgórze ocalenia". Górka ta jest jedyną deską ratunku,w przypadku, gdy nieobeznany jak ja pilot z racji niewypracowania odpowiedniej wysokości odejścia

zostanie spłukany przez duszenia wokół góry, które w miare mieszania się z cieplejszym powietrzem znad miasta zaciągane są spowrotem w kierunku szczytu

- stąd też bierze się wiatr, który wieje zawsze w kierunku góry ze wszystkich stron w promieniu do 2 km. Po przejściu tej magicznej granicy wszystko wraca

do normy, a "górka zbawienia" po utracie 1200 m wysokości daje pierwsze

nadzieje na udany przelot - jestem w spokojnym dwumetrowym kominie nad jej szczytem.

Do okoła jak grzyby po deszczu - no może trochę szybciej - wyskakują kolejne cumulusy - sceneria jaką pamiętam z niezapomianego lotu w Karkonoszach

z Gorayem, Spikiem i Hancem. Dokręcam kolejne podstawy 1900, 2000, aż w końcu osiągam 2200 m. Jestem 40 km. za Valadares. Droga na dole wyznacza kierunek

podróży. W czasie lotu przekonuję się że lewa strona drogi dział zdecydowanie lepiej (o czym mówiłmi Fabio). Jest tam więcej stromych zboczy, gdzieniegdzie

pojawiają się skalne ściany na kilkadziesiąt metrów, które co parenaście minut uwalniają spore masy gorąego powietrza. Sceneria bajkowa. Dołączam do dwóch

pilotów, którzy kręcą komin przede mną - są to Jessy na Bumerangu Sport (USA) i Papaj na Venusie II (Francja). Pokonujemy około 30 kilometrów razem kręcąc

kolejne noszenia, a w między czasie rozlatujemy się szeroką flanką, żeby lepiej penetrować powierze - całkiem dobra praca zespołowa :-). Około godziny 16.45

wszyscy przeżywamy kryzys. Jesteśmy dosyć nisko, jakieś1000 m n.p.m., ale z racji tego, że teren w kierunku Caratingi się podnosi, to jesteśmy jakieś

250 m nad glebą szukając w desperacji czegokolwiek do wykręcnia. Bumerang i Venus rozlatują się w róże strony i tracą szybko cenne metry. Ja pozostaje nad

wzgórzem w kierunku którego dryfuje sporych rozmiarów łata cienia, pochodząca od odległej chmury, ale z racji kładącego się na zachodzie słońca, cieniem

sięga ona kilka kilometrów na wschód. Opłciło się. Cień wyzwolił konkretną windę do góry. Niestety koledzy z drużyny już się nie załapali, bo oddalili się

znacznie, ciąle tracąc wysokość i w końcu lądując. Ja zaś z ptakami, które dołączyły do mnie po chwili, dryfowałm z wiatrem w kominie aż do sufitu

- teraz już całkiem dobrze widząc cel mojej podróży - Caratingę. Radość była tak wielka jak fuks, który mi się trafił. Jak się po chwili okazał był to

ostatni komin dnia. Wokół niebo zaczynało się czyścić, a ja miałem jeszcze około 25 km do założnego celu. W tym momęcie wiedziałem, że dotarcie do Caratingi

będzie raczej nierealne. Wykorzystując przed chwilą wypracowaną wysokość (2200 m n.p.m.) na lekkiej belce wykonałem lot ślizgowy najdalej jak się dało,

ciesząc się każdym z ostanich bąbli napodkanych po drodze - 10 km przed Caratingą zmuszony byłem lądawać. Wybrałm sobie pole skoszonej kukurydzy tuż przy

drodze 116 i to był głupi błąd. Na końowym podejściu dostałm strzał i zniosło mnie nad drogę - lądowałem na jej stromym poboczu, ale glajt spadł na asfalt.

Miałem dużo szczęścia, że nic akurat nie jechało. Wykonałem kangurzy skok do tyłu na pole pokosów kukurydzianych ciągnąc glajta za sobą na pobocze,

a jednocześnie raniąc sobie lewą nogę ostymi liśćmi z wysuszonych badyli. Na szczęście rany są tylko powierzchowne - ciepły sik zdezyfekował nogę (szczepiony

byłem przed wyjazdem - może nic mi nie będzie).W ciągu zaledwie paru minut zatrzymuje się koło mnie biały WV ogórek - to moja ekipa! Szymon i Piotrek

wyskakują z busa i pomagają mi się spakować. Nasz kierowca Gedeon jedzie do Caratingi po Fabio, któremu udało się dobić 104 km. Wracają po nas i po chwili

jedziemy już w półmroku do Valadares, po drodze zabierając kolegę na Bumerangu Sport - toważsza podróży, który lądował na 78 kilometrze.

Maro


Ponad 3 godziny wczśniej przyziemiłem przy drodze , wysłałem wiadomość ze Spota z koordynatami do Kierowcy. Zanim się spakowałem samochód już był, a na

pokładzie , był już Piotrek z Karoliną tzn. że w powietrzu są Dimitr, Feliks,Maro i Oczywiście Fabio.Pozbieraliśmy wszystkich do samochodu i około godziny

dwudziestej wróciliśmy wypompowani do hotelu .Pogoda nam dopisuje , ale taki upał również wykańcza .Wypijam dziennie od 4 do 6 litrów wody .Dzisiaj

piłem wodę z kokosa i nie mogę powiedzieć bym został fanem tego trunku , lepiej smakuje z puszki . Tego dnia poszliśmy wcześniej spać ,to był udany dzień...

Dzień piąty


Na górce byliśmy ok.12.30 warun taki sobie , niska podstawa ok. 1800 m . Wystartowaliśmy z Marem i Feliksem w pierwszym rzucie .Wykręciłem się na 1400m

i zamiast robić podstawę rzuciłem się na przelot (ADHD), poleciałem na kamieniołom gdzie do tej pory się podkręcałem , a tu niespodzianka NIC,NIC i jeszcze

raz nic .Także wylądowałem na parkingu dla tirów po pół godzinie w powietrzu ,po prostu SZALEŃSTWO . Tego dnia przesadziłem z optymizmem i rysneli mnie

wszyscy.Busik podjechał po 1,5 h ( w pełnym słońcu) , miałem już serdcznie dość .Zaczęła się zwózka najpierw Feliks i Fabio , po drodze zobaczyłem na niebie

Piotra dałem mu znać przez radio gdzie jestem.Piotrek podleciał do mnie , ale nad samą ziemią dostał potężnego strzała ,co zaowocowało dzikim rodeo ,

prawie lupem , potężną klapą i +300 m wysokości. Od dzisiaj mówimy na niego z Fabiem Akro-Piter : )Piotr wylądował po ponad 30 km. W międzyczasie dostaliśmy

wiadomości ze spota od Mara i Karoliny .Wbijamy koordynaty i okazuje się ,że Maro stuknął ponad 80 km , jak on to robi nie mam pojęcia . Dzisiaj rysnął

nawet Fabia i to o 50 km. : ) . Na powrocie pozbieraliśmy resztę ekipy i pędzimy do hotelu , bo dzisiaj idziemy na grilla do nowej laski Feliksa.

Szybki prysznic , 20 min spacerkiem i jesteśmy na 22.00 na miejscu. Przez mieszkanie na ostatnim piętrze przeszliśmy na taras ( W rotorze) z małym basenem

i murowanym grillem , muszę przyznać że Feliks to się umie ustawić ; ) Gospodyni przyjęła nas z połową rodziny na tarasie, tata , brat , wujek, znajomi ,

w sumie z naszą szóstką było z 15 osób. Naszą uwagę przykuła Alice , rdzenna brazylijka mówiąca tylko po portugalsku , ale nawet nic nie mówiąc była

w centrum zainteresowania : ) Jedzenie było wyśmienite różne rodzaje mięs , kiełbasy ,ryż ,oczywiście piwo ( no limit )i cola . Atmosfera była świetna ,

najbardziej spodobały mi się relacje w rodzinie , bez względu na wiek wszyscy rozmawiają, żartują , śmiejąją się jakby chodzili razem do szkoły .

Brazylijczycy to bardzo serdeczni ludzie, na dzień dobry prosili byśmy się czuli jak w domu i to nie był pusty frazes. Na ciękich nogach wróciliśmy do

hotelu ok. pierwszej.Trzeba się kłaść spać, bo jutro znowu obudzi nas słońce i przyjdzie czas na rewanż : )


Dzień szósty

Rewanż się nie powiódł , dzisiaj poleciałem 27 km ,startując poraz drugi ok.15.30 (za pierwszym razem lądowanie u podnóża góry ). Mam problem z cierpliwością

do kręcenia słabych noszeń jak tego nie przewalcze to mogę zapomnieć o dobrych wynikach. Z ciekawostek , pierwszszy raz w życiu kręciłem komin w deszczu,

najpierw 3,4,6 ,8 m/s, nie widziałem wokół bardzo wybudowanych chmur , więc zapytałem przez radio Marka czy to bezpieczne przy tych warunkach .Odpowiedź

była dość jednoznaczna ,cyt. : - spier..... z tamtąd .Z tym nie było większych poblemów , jak wychodziłem spod chmury zobaczył mnie Piotrek , zgadaliśmy się

przez radio i wylądowałem koło niego. Maro poleciał ponad 70 km ,w czasie ponad 5 godzin na skrzyle 2-3 i tak się tutaj lata, a ja 27km w 1h 15min na dwójce?

Gdybym utrzymał to tempo byłaby szansa na 100 km , marzenia za grosz : ). Do hotelu wróciliśmy ok.21-szej po 11 godzinach akcji tj. Latanie + zwózka.

Zaczynamy odczuwać zmęczenie , słońce daje nam popalić . Maro czuje się źle od dwóch dni , dzisiaj kupił lekarstwa w aptece. Tak więc tego wieczoru ,

wrzuciliśmy na luz i poszliśmy wcześniej spać .


Dzień siódmy

Obudziłem się z ostym kaszlem i katarem , było pewne że coś mi jest . Pytanie tylko czy to zwykłe przeziębienie czy coś tropikalnego . W drodze na starto

wisko`zajrzeliśmy do apteki,gdzie po konsultacji z farmaceutą kupiłem podstawowe lekarstwa na przeziębienie.Gościu twierdził ,że to obniżenie odporności jest

spowodowane skokami ciśnienia podczas latania ( 1500 w górę , 1200 w dół i tak godzinami) ,słońcem oraz klimatyzacją w pokoju , która bardzo wysusza powie-

trze . Na startowisku byliśmy przd 12-tą , warun do bani wszędzie ciemne chmury , wokół deszcze . Postanowiliśmy zaczekać , bo w GV pogoda się zmienia jak

kalejdoskopie . Przed godziną 14-tą dwa razy spłukał nas na starcie deszcz , pomyślałem , że nic z tego dzisiaj nie będzie i zapytałem Fabia czy zlot

pomiędzy deszczowymi chmurami jest bezpieczny .Po otrzymaniu zgody na start odpaliłem dzidę do lądowiska.Zaraz po spakowaniu glajchy lunęło z nieba ponownie

(Współczułem chłopakom na starcie), spacer do hotelu w ciepłym deszczu był nawet przyjemny. Z biegiem czsu choroba coraz mocniej dawała o sobie znać ,

popułudniu miałem już wysoką gorączkę i dreszcze .Chłopaki wrócili do hotelu busem ,bo później już nawet zlot nie był możliwy. Ustaliliśmy przyczynę choroby.

Okazało się ,że Maro przywiózł ją z Polski , bo jego żona od dwóch dni ma dokładnie takie same objawy. Bakteria mogła się rozwinąć w naszych organizmach

dopiero , gdy radykalnie spadła nam odporność .Zapodałem sobie jakiś paracetamol i uzgodniłem z Dimitrem , że jeżeli mój stan się nie poprawi do wieczora

to pójdziemy do lekarza. Po kolacji , do której dodałem ząbek czosnku i wypiłem specyfik Piotra ( czosnek z sokiem z limonki ) poczułem się jakby lepiej.

Poprosiłem Dimitra , byśmy się z wizytą u lekarza wstrzymali do rana i poszedłem spać , używając jeszcze miejscowych ziółek na lepszy sen ...


Dzień ósmy

Cały dzień przeżleżeliśmy z Marem w łóżkach , wychodząc tylko na posiłki .Nie straciliśmy zbyt dużo z latania , tego dnia warun był słaby ,sporadyczne

poszarpane kominy ( relacja Piotrka) . Nasza ekipa startowała dwukrotnie i nikt się gdzieś dalej od górki nie oderwał.Wieczorem postanowiliśmy zawieść rzeczy

do pralni , ale ceny nas powaliły (ok.150 zł za moje ciuchy).Na szczęście z pomocą przyszedł nam nasz kierowca, którego żona zrobi nam pranie za 30 zł/osobę.

Z naszego prania musieliśmy wyjąć tylko bieliznę ( na jej miejscu wolałbym prać majtki od skarpetek : )),którą wypierzemy w rękach. Jutro będzie niezła

zabawa z odnalezieniem swoich rzeczy , bo cały transport( ciuchy 6 osób) poszedł w paralotniowym plecaku i w takiej formie pewnie wróci...


Dzień Dziewiąty

Obudziłem się w zdecycodowanie lepszej formie , niż poprzedniego dnia .Gorączka ustąpiła zupełnie i pozostały jedynie lekkie objawy przeziębienia. Zaraz po

śniadaniu ,przyjechał nasz kierowca i mogliśmy się oddać w pełni nowej zabawie : " czyja to skarpetka ? ".Na szczęście dostaliśmy pierwszą z dwóch rat

prania , więc poszło w miarę gładko . Na starcie niebo zupełnie zakitowane ( chmura nad startowiskiem) , co uniemożliwia start ( brak termiki = boczny wiatr)

O godzinie 13.30 zacząłem się niecierpliwić i piewsza próba startu zakończyła się w krzakach.Na moim miejscu rozłoży się Maro ,po czym wiernie skopiował

mój wyczyn : ). Przenieśliśmy glajty na przeciwległe zbocze i wystartowaliśmy chwilę póżniej. Warunki słabe, przy górce nie umiałem się wykręcić ,po 15 min

zauważyłem ,że Maro odszedł na przedpole i coś ma . Belkę speeda wcisnąłem na maxa i dzida . Tego dnia duszenia wokół górki nie były tak mocne jak zazwyczaj

, więc przyszedłem na przyzwoitej wysokości . W kominie wykręciliśmy sufit i dzida na Karatingę : ) . Maro poleciał prawą stroną drogi, a ja lewą .

Po pięciu minutach byłem już na szlaku sam , przepraszam skłamałbym mamy tutaj na przelotach lokalnych pomocników: ptaki .Lecąc cały czas powtarzałem sobie

mantre , Szymon nigdzie ci się nie spieszy , pilnuj wysokości i tak w kółko... : ) Po dwóch godzinach lotu i rozmowy z własnym narwanym ego ,wyrwał mnie

głos Mara w radiu , :jestem na 40-tym kilometrze ... Z moich wyliczeń wynikało , że pokonałem podobną odległość i zacząłem się rozglądać. Zobaczyłem Mara

na podobnej wysokości , jakieś 2 km na zachód i co najważniejsze za mną. Pomyślałem , że muszę utrzymać tę przewagę i trwałem w tym postanowieniu dokładnie

1 minutę, tyle zajęło Markowi wyprzedzenie mnie, a po kolejnych 10 min straciłem go z oczu . Myślę sobie nie mam szans , dlatego najlepszym rozwiązaniem

będzie powrót do monologu : Szymon nigdzie ci się nie spieszy... Po trzech godzinach w powietrzu ( mój życiowy rekord) usłyszałem w radiu komunikat :

" Jestem bezpieczny na ziemi , Maro " .Zanuciłem sobie pod nosem : " dziś są twoje urodziny", ale tylko króciutko , by zaraz się zorientować , że wszystko

siadło i zaraz sam bede lądował , a Maro jest napewno przede mną . Zaczęła się walka o każdy metr wysokości i każdy kilometr dystansu. Byłem tak skupiony,

że gdyby ktoś przypalił kotlet w miasteczku na dole , wybrałbym nadwyżkę termiki z jego komina : ).Trwało to ok. 40 min. , walczyłem do samej ziemi .

Opłacało się poleciałem najdalej tego dnia i pobiłem mój życiowy rekord tj. 3h 40 min i 72 km. ( Maro 61km ). To był zajebisty dzień : )

Dzień dziesiąty

Zamieszanie organizacyjne zaczęło się od samego rana ,z powodu zmiany czasu tj. cofaliśmy zegarki o godzinę.Koniec lata.Teraz różnica do czasu obowiązującego

w Polsce wynosi minus 4 godziny , to spowodowało opóżnienia wyjazdu na start o 30 min. . Na starcie niebo zakitowane w promieniu 20 km, tak więc miałem

dużo czasu , by przyjmować gratulacje za przelot poprzedniego dnia. Okazało się bowiem , że zaleciałem najdalej spośród ok. 60 pilotów z całego świata,

osobiście poznałem prócz Brazylijczyków, Amerykanów, Kanadyjczyków, Belgów,Szwajcarów , Norwegów i Rosjan .Baaardzo miłe doświadczenie. Wysytartowaliśmy

dość późno i od 20-go kilometra goniła nas burza,niska podstawa ok.1300-1700 metów , przed nami na niebie też budowały się prawdziwe smoki ... Wszyscy ,

z którymi rozmawiałem(nie wyłączając mnie) lądowali na 40 kilometrze lub wcześniej .W miejscowości inż.CALDAS spotkaliśmy z Marem Norwega ,który zaproponował

nam zrzute na taxi , on 50 , a my po 10 Reali (ok.20 zł) i za pół godziny byliśmy w hotelu. Przyjemna odmiana , bo gdy wylądujesz pierwszy możesz stacić

na zwózkę naszym busikiem do 6 godzin , ale bywa jeszcze gorzej... Zaczeło się niewinnie ,Piotrek po wylądowaniu jak zwykle wysłał koordynaty kierowcy,

ale jakimś cudem nie dotarły .Lądował ok. 15.30 na 27 kilometrze i cierpliwie czekał... chwilę później jeden z naszych kolegów z Sao Paulo złamał ręke

w nadgarstku przy lądowaniu i zrobiło się małe zamieszanie na radiu. Na domiar złego Maro cały czas się kiepsko czuł i tego dnia po zwózce pojechał do

szpitala.Dimitr wracając busem do GV przeoczył Piotra i Vice Versa i pojechał do szpitala z Marem. Piotr niczego nie świadomy czekał przy drodze .

Około godz.19.00 wysłaliśmy do Piotra sms z prośbą o koordynaty ( 3,5 godziny przy drodze)odpisał , ale nie można go było przywieźć bo busik w międzyczsie

podjął kurs na szpital. Zrobiło się ciemno i Piotrem zaczęli się interesować lokalesi , ostatecznie został odebrany po 6 godzinach przy drodze. Był naprawdę

wściekły i wcale mu się nie dziwię . WIeczorem postanowiliśmy trochę dopracować zwózki na kolejne dni .

Pozdrawiam Szymon ADHD